Wyprawa na Mont Blanc - wszystko, co chcesz wiedzieć
Chyba każdy, kto lubi spędzać czas w górach, w pewnym momencie zastanawia się, czy mógłby zdobyć szczyt wyższy niż te dostępne w polskich górach. Może nawet Koronę Ziemi… W Katalogu Marzeń pracuje mnóstwo osób z zajawką na piesze wędrówki po górskich szlakach, kilka nawet się wspina. Z taką ekipą „apetyt” na zdobywanie szczytów rośnie.
spis treści:
- Okazja, by spełnić marzenie
- Jakiego sprzętu potrzebujesz, by wejść na Mont Blanc?
- Jaką trasę na szczyt Mont Blanc wybrać?
- Fot: Przemek Cholewa
- Co robić podczas aklimatyzacji?
- Pierwszy atak szczytowy
- Drugi atak szczytowy
- Zejście z Mont Blanc i choroba wysokościowa
- Co bym zmienił?
- Plany na kolejny górski szczyt
W moim przypadku dochodził do tego fakt, że Klaudia od jakiegoś czasu aktywnie namawiała mnie na zdobycie Mont Blanc. Wiedziałem, że kondycyjnie dam radę, natomiast główną przeszkodą był mój lęk wysokości, który skutecznie powstrzymywał mnie przed podejmowaniem większego ryzyka. Trzeba również zdawać sobie sprawę z negatywnego wpływu choroby wysokościowej na nasz organizm, dlatego chcąc niwelować ryzyko związane z wyprawą na górę liczącą 4810 m. warto ograniczyć wpływ jakichkolwiek innych czynników do minimum.
Potrzebowałem potwierdzenia, że mimo strachu przed ekspozycjami w górach, dałbym sobie radę. Powiedziałem jej wtedy, że jeśli przejdę najtrudniejszy polski szlak (dostępny dla turystów), czyli Orlą Perć, to jedziemy zdobywać razem Mont Blanc.
Potem zapisałem się na wolontariat, na którym miałem sprzątać szlaki Tatrzańskiego Parku Narodowego w ramach projektu Marzyciele Pomagają. Okazało się, że Klaudia również jedzie. Można powiedzieć, że mieliśmy okazję przekonać się, w jaki sposób oboje zachowujemy się w górach. Sprawdziliśmy, jakie mamy tempo, ile potrzebujemy odpoczynku. Tutaj znów okazało się, że dogadujemy się zaskakująco dobrze i możemy na sobie polegać.
Przyszedł dzień próby. Na Orlą Perć wybrałem się z bratem. Udało się. Przeszliśmy cały szlak i wtedy dotarło do mnie, że Mont Blanc jest w zasięgu ręki.
Okazja, by spełnić marzenie
19 czerwca, w niedzielę, zapadła decyzja, że jedziemy. Tego samego dnia potwierdziliśmy rezerwację u przewodnika (Przemka Cholewy), który miał być z nami od 16 lipca. W ten sposób wybraliśmy datę. Trochę „na wariackich papierach”, ale praca w Katalogu Marzeń przyzwyczaiła mnie do tego, że czasami okazje do spełniania marzeń pojawiają się niespodziewanie i po prostu trzeba je chwytać.
Na przygotowania mieliśmy 3 tygodnie i 4 dni. Fizycznie przygotowywałem się od dosyć dawna. Trenowałem wydolność, kondycję. Dzięki temu nie musiałem nic „nadrabiać”. Mogłem skupić się na przygotowaniu sprzętu, zaplanowaniu wyprawy i czasu podczas aklimatyzacji, czyli „otoczki” całego wydarzenia.
Jakiego sprzętu potrzebujesz, by wejść na Mont Blanc?
Wyprawa na Mont Blanc (i każdy inny wysoki szczyt) wymaga zgromadzenia odpowiedniego sprzętu. Szczęśliwie, Klaudia miała za sobą wyprawę na Kilimandżaro i gotowy spis.
Dzięki temu po prostu odhaczałem kolejne rzeczy z listy. Ustaliłem tylko, co uda się pożyczyć, a co trzeba kupić. Pożyczyłem w zasadzie cały sprzęt. Klaudia odstąpiła mi swój drugi śpiwór, Miłka Raulin pożyczyła materac. Kask i czekany wziąłem od swojego wujka. Zamawiałem głównie ubrania.
14 lipca wsiedliśmy do samolotu. Startowaliśmy około godziny 18:30. Około 11:00-12.00 rano przewodnik wysłał do nas informację, że prawdopodobnie nie będziemy mogli wejść na szczyt wybraną przez nas Drogą Gouter (zwaną też drogą Królewską lub po prostu klasyczną). Była to najprostsza trasa, na której występuje wyjątkowo niebezpieczny odcinek - Grand Couloir. To tutaj zdarza się, że na wspinaczy spadają kamienie. Lodowiec się topił. Niestety mamy bardzo ciepły sezon, topniejący lód rozsadza skały, a te spadają na szlaki, stwarzając śmiertelne zagrożenie. Czy to nas powstrzymało przed wejściem na pokład samolotu? Oczywiście, że nie.
Jaką trasę na szczyt Mont Blanc wybrać?
Najprostsza ścieżka to trasa trackingowa bez trudnych odcinków. Najniebezpieczniejszy moment nosi nazwę Grand Couloir (po polsku zwany Żlebem Śmierci), o którym wspominałem wyżej.
Oczywiście, musieliśmy zmienić plany i wybrać inny szlak. Trudniejsze trasy wymagały większych umiejętności technicznych w poruszaniu się po lodowcu i wspinaczce wysokogórskiej. To trudniejsza opcja, natomiast nasz przewodnik ocenił, że jesteśmy w stanie ją zrobić. Był tylko jeden problem:
Podczas gdy pierwotnie zaplanowaną, łatwiejszą trasę, mogliśmy zrobić z 1 przewodnikiem, to do trasy 3M (Les Trois Monts) potrzebowaliśmy jeszcze 1 przewodnika.
Nasz plan w tej sytuacji zakładał, że zapłacimy Przemkowi za dodatkowy dzień (kosztowało nas to ok. 700 Euro). Każde z nas wejdzie innego dnia. Nie do końca nas on satysfakcjonował, bo jednak chcieliśmy wejść razem. Na szczęście pojawiła się inna opcja.
Klaudia znała wspinacza, Maćka Ciesielskiego, który dowiedział się o naszej sytuacji i postanowił nam pomóc. Poprzez swoje znajomości znalazł nam drugiego przewodnika z ogromnym doświadczeniem, który był w stanie z nami wejść drogą 3M (to skrót od nazwy szlaku Les Trois Monts). Rozwiązanie okazało się idealne, bo przy okazji zaoszczędziliśmy też 1 dzień w razie niepogody.
Fot: Przemek Cholewa
Co robić podczas aklimatyzacji?
Mieliśmy 3 dni aklimatyzacji. Robiliśmy drogi wspinaczkowe, chodziliśmy po lodowcu, “zapoznawaliśmy się” z bliska ze szczelinami. Czwartego dnia odpoczywaliśmy przed pierwszym atakiem szczytowym.
Tak się składa, że dla mnie to sport jest odpoczynkiem, więc wstałem o 7 rano i wbiegłem sobie na szczyt położony po drugiej stronie wioski na wysokość 2000 metrów. O 11:00 wróciłem na camp. To było 19 lipca. Tego dnia wieczorem mieliśmy wjeżdżać kolejką na wysokość 3842 m na Aiguille du Midi. Mieliśmy zaplanowany wjazd o godzinie 16:00. Zjawiliśmy się na miejscu, ale obsługa powiedziała, że nie wjedziemy, ponieważ zbliża się burza, a kolejka ma zostać zamknięta.
Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy odpuścili. Negocjowaliśmy, bo nie wracaliśmy na dół, a dużo osób chciało jeszcze zjechać.
Udało się! Z Midi udaliśmy się do schroniska Cosmiques, który leży na wysokości 3613 m n.p.m. Tam dotarliśmy ok. 18:00, akurat na obiadokolację. Poszliśmy spać ok. 19:30. Widzieliśmy, że pogoda się psuła, burze były coraz bliżej. Mimo to, w okolicach 1:00 w nocy wstawaliśmy, żeby zacząć atak szczytowy.
Pierwszy atak szczytowy
W nocy zjedliśmy też “śniadanie”. W tym samym czasie obudziło się kilka ekip, około 7-8. Po śniadaniu wyruszyliśmy, ale musieliśmy zawrócić. Widać było, że burza krąży wokół. Przemek, zdecydował, że ryzyko jest za duże i po 20 minutach marszu wróciliśmy. Wszyscy poza mną poszli spać.
Ja musiałem walczyć ze swoją pokorą. Pogodzić się z tym, że nie wszystko da się zrobić od razu. Chyba 30 albo 40 minut spędziłem na zewnątrz, zastanawiając się, czy dobrze zrobiliśmy, rezygnując z wyprawy tej nocy. Dla mnie te warunki nie wydawały się groźne.
Tego dnia budziłem się kilka razy, bo słyszałem kolejne ekipy, powracające ze szlaku. Nie wiem, czy tego dnia ktokolwiek wszedł. Może tak, ale 4 grupy zawróciły na pewno.
Drugi atak szczytowy
Następnego dnia czekaliśmy cały dzień w schronisku. Dosłownie zabijaliśmy czas do wieczora. Wokół były piękne widoki, a my musieliśmy siedzieć w środku i czekać na zachód słońca.
Tym razem rozpogadzało się, co napawało nas optymizmem. Ale w górach niczego nie można być pewnym. Wstaliśmy w nocy, okazało się, że przez burzę w schronisku nie ma prądu. Śniadanie jedliśmy przy świecach, nie mogliśmy naładować telefonów. Swój power bank oddałem Przemkowi. Mieliśmy 1 sprawny telefon. O 1:50 wyszliśmy jako jedna z ostatnich ekip.
Szybko nadrobiliśmy tempem i wyprzedziliśmy te kilkanaście grup, które wyszły przed nami. Szliśmy w nocy. Na lodowcu w śniegu odbija się światło gwiazd i księżyca, do tego mieliśmy bardzo dobre czołówki. Śnieg był dobry, właśnie dlatego wychodzi się w nocy. Sytuacja na lodowcu jest znacznie bardziej przychylna dla wspinaczy. Temperatura oscylowała wokół 0 stopni, było bezpieczniej niż w dzień.
Pod Mont Maudit okazało się, że warunki jednak nie są tak dobre, jak myśleliśmy. Nawis lodowy pokonywaliśmy, przekazując sobie 1 czekan tak, żeby każdy wchodzący miał ich 2. Przemek spadł, utrzymał się na nogach, więc kryzys udało się zażegnać. Mogłoby się wydawać, że najgorsze mamy za sobą, ale czekał na nas znacznie trudniejszy moment.
30-metrowy trawers po lodzie. To w tym momencie zastanawiałem się, czy dam radę. Wiedziałem, że nie ma opcji zawracania. Szedłem tuż za Przemkiem. Kiedy przeszliśmy lód, przewodnicy zaczęli zastanawiać się, którą drogą należałoby wracać. Nie doszli do porozumienia, więc kontynuowaliśmy atak szczytowy.
Fot: Przemek Cholewa
Po tym trawersie wyszliśmy pod Mont Maudit i czekał nas przyjemny trekking. Tam też przywitał nas wschód słońca, mogliśmy więc nacieszyć się widokami. Było pięknie. Kiedy zobaczyłem Mont Blanc w odległości ok. 300 metrów, to poczułem to wzruszenie i radość, że za chwilę tam będę.
Trekking był szybki, mieliśmy bardzo mocne tempo. Doszliśmy na Mont Blanc o 8 rano. Szliśmy 6 godzin i 10 minut, to znacznie szybciej niż zakładaliśmy.
Jak było na samym szczycie? Słońce pięknie świeciło, ale wiał straszny wiatr. Było zimno i wszędzie unosił się “groszek” z lodu, który spadł podczas burzy. Dlatego na szczycie nie spędziliśmy dużo czasu. Dosłownie 15 minut. Zrobiliśmy zdjęcia i chwilę później zaczęliśmy schodzić.
Zejście z Mont Blanc i choroba wysokościowa
Postanowiliśmy, że wrócimy tą samą trasą. W tym momencie zaczęła mnie dopadać choroba wysokościowa. Czułem, jakby coś ściskało mi klatkę piersiową i nie mogłem wziąć pełnego oddechu. Pojawił się ból żołądka, ścisk. Miałem 10 minut naprawdę poważniej słabości. Lepiej zrobiło się przed samym trawersem, bo znów pojawiła się adrenalina.
Uważam, że fizycznie mógłbym zdobyć znacznie wyższą górę. Ale nie spodziewałem się tego, co potrafi zrobić z człowiekiem choroba wysokościowa. Mimo że czujesz, że ciało jest wypoczęte, pojawiają się problemy z żołądkiem i oddychaniem, które sprawiają, że wspinaczka staje się prawdziwym wyzwaniem.
Trawers ponownie dał nam w kość, ale wydawał się łatwiejszy, “oswojony”. Mijaliśmy kolejne ekipy, które wchodziły za nami i miały słabsze tempo. Staraliśmy się nie zatrzymywać pod serakami (nawisami lodowymi), przyspieszaliśmy tam, by uniknąć zagrożenia. Około 10:00-11:00 temperatura była wyższa, a to groziło zawaleniem się nawisu lodowego.
Kiedy zeszliśmy na wysokość ok. 3800 metrów, choroba wysokościowa puściła. Zeszliśmy do dolinki między schroniskiem Cosmiques i Midi. Poleżeliśmy sobie na lodowcu, zjedliśmy coś, opalaliśmy się w słońcu. To był moment, kiedy mogliśmy świętować zdobycie Mont Blanc. Tego dnia byliśmy pierwszą ekipą, która stanęła na szczycie Mont Blanc. Za nami chyba około 12 zespołów ruszyło, weszło 7, a 3 zawróciło. Na szczęście tego dnia nikomu nic się nie stało.
Z odpoczynku na lodowcu poszliśmy z powrotem na Midi, znów odpoczęliśmy. Zjechaliśmy kolejką na małą ucztę.
Udało się. Zdobyliśmy Mont Blanc i to znacznie trudniejszą trasą, niż zakładaliśmy. To zdecydowanie przygoda, której się nie zapomina.
Co bym zmienił?
Wzięliśmy bardzo duże plecaki. Mój miał 50-60 litrów. Finalnie pożyczyliśmy od przewodników małe plecaki wspinaczkowe, które miały około 30 litrów. Były dużo bardziej poręczne, bardzo dobrze przylegały do ciała. Sprawdziły się świetnie w trakcie wspinaczki, nie przeciążały nas. Zdecydowanie polecam każdemu taki plecak na zdobywanie szczytu. Zwłaszcza że na takiej wysokości każdy dodatkowy kilogram ma znaczenie.
Wiedzieliśmy też, że lipiec nie jest idealnym miesiącem na tę wyprawę. Najlepiej wchodzić na Mont Blanc w czerwcu lub we wrześniu. Wtedy jest najlepsza pogoda, nie jest gorąco, okna pogodowe są ładne, dzień jest długi i nie ma zbyt wielu burz. Z niedogodnościami pogodowymi jednak się liczyliśmy.
Plany na kolejny górski szczyt
Oczywiście, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Myślałem już o Piramidzie Carstensza. Ma prawie 5 000 metrów. Jest bardzo trudna technicznie. Niestety wyprawa jest bardzo droga, zatem pozostaje na razie w sferze marzeń.
Całkiem realna z kolei jest Aconcagua. Ma ponad 2 000 metrów więcej niż Mont Blanc. Wyprawa jest dłuższa, trwa około 2-3 tygodni, ale koszty są racjonalne. Najlepszy sezon na wejście to styczeń-luty. Nie ukrywam, że już śledzę loty do Buenos Aires i Santiago de Chile. Odświeżam zakładki co 2 dni, szukając promocji.
Czytam dużo i wchodzę w szczegóły i wciąż zastanawiam się, czy samemu zorganizować tę wyprawę, czy jednak oddać się w ręce agencji. Zastanawiam się też, czy uda się wejść z kimś. Na razie nikomu nie proponowałem tej wyprawy. Samotne chodzenie po górach jest fajne, ale brakuje wtedy możliwości dzielenia się wrażeniami podczas podróży, czy radością po zdobyciu zamierzonego celu. Szczególnie ma to dla mnie znaczenie przy tak długiej wyprawie, dlatego raczej chciałbym wejść z kimś.
Ocena artykułu: 4.8/5(24 opinii )Data publikacji: 2022-08-11